Komu sława, komu zagłada?
Z powodów, jakże często, pozaliterackich twórczość niejednego pisarza pozostaje w cieniu. Dotyczy to również utworów Wacława Bojarskiego i Leona Zdzisława Stroińskiego, bardzo dobrych poetów, o czym można się przekonać czytając teksty zamieszczone poniżej. Niech rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego stanie się kolejną okazją do przypomnienia ich twórczości.
[Na fotografii widzimy Macieja Romańskiego (z lewej) i Jana Tuźnika, recytujących wiersze Bojarskiego i Stroińskiego w programie Sprawa honoru (Dom Kuncewiczów, r. 2007).]
Wacław Bojarski (1921–1943) – zginął na rok przed Powstaniem 44, zastrzelony przez niemieckiego policjanta w czasie składania kwiatów pod pomnikiem Kopernika w Warszawie w 400. rocznicę śmierci uczonego.
R A N N Y R Ó Ż Ą
[Wiersz otrzymał I nagrodę w okupacyjnym konkursie poetyckim, rozpisanym przez „Sztukę i naród”, konspiracyjny kwartalnik literacki]
Ruiny miasta?
Ależ nie. To wystrzyżone fantastycznie i prymitywnie z czerwono-szarej tektury proscenium wędrownej szopki. Pośrodku pięciu „chłopców malowanych”, malowanych zielenią i rozpaczą.
Pod pachą każdy ma kijek maleńki, wystrugany gładko, którym można by poruszać te figurki wypchane pół na pół trocinami i muzyką.
Ach, potrząsajcie, potrząsajcie białymi mandolinami i całujcie melodie proste w sam środek liścia na pół złożonego przy ustach.
Jeszcze chwila, a u warg muzyka gałązkami rozmarynu zakwitnie. Jak to ładnie i jak śpiewnie tak się pytać ciągle nie wiedzieć:
Wojenko, wojenko, cóżeś Ty za Pani?
Teraz koła przejeżdżających samochodów melodię smugami pędu po powietrzu rozciągną.
Z białego nieba pada deszcz stukroplisty. Jest on zbyt zwyczajny, abyśmy go tu mogli zrozumieć.
Deszcz bomb strukroplisty z nieba czarnego.
Ach, nim doleci do ziemi – to niebo czarne sprzed oczu powiekami odgarnij.
Deszcz straszny i rzęsisty uderzy w struny mandolin kroplami – „pękami białych róż”
Jak boli
Leon Zdzisław Stroiński (1921–1944) – zginął prawdopodobnie 16 sierpnia wraz Tadeuszem Gajcym na ulicy Przejazd.
B Ó G
Wtedy Bóg odszedł na barkach płomienia
i słońce pękło jak bańka mydlana.
Długie pielgrzymki śpiewających kłosów
idące wolno w złożonym zamyśleniu
i pochylone na kolana
już go tam nie znalazły
ni w pustych niebiosach
Opustoszały drewniane kapliczki
Dawniej rój barwnych świętych tulące jak kwiaty
Zwiądł święty Franciszek wątły i słowiczy
i Maria błękitna, i Józef sękaty.
Bóg zawisł na niebie ciężki jak kometa,
do okien się zniża przeraźliwą chmurą
nad kręgiem ziemi przez krety porytym.
Orkany przelatują, przelatują górą,
w tłumie pożegnań żałobnych biją miarowo godziny.
Z głębi darni stwardniałej daremnie się kości dźwigają,
żegnania, żegnania tężeją i nie ma już żadnych powitań.
Mgły się wzdęły widmami zatopionych krajów.
Wielkie żelazne skały i okręty
piersiami wrosły w nieruchome fale,
w ciemnej grocie odjazdu rwa się z jękiem liny.
Wiatr nie porusza flagami zwisłymi jak ranny ptak.
Widziano maszty wśród lasów na ziemi płaskiej jak talerz.
Głazy spękane klękają na stopniach kamiennej świątyni
niemo wołając o znak.
I znak napełnia zmienione powietrze
ciężkie oczami Boga, co wyszedł z ram niedziel
i świętych opuścił drzemiących w kaplicach.
I ziemie przeniknął okrutną spowiedzią,
i piersi drąży cicho jak gruźlica.