Mam najsłynniejszą i – podobno – najtrudniejszą książkę świata: wreszcie ją kupiłam! To literacka legenda, sensacja, curiosum: Finneganów tren (Finnegans Wake) Jamesa Joyce’a. Oto plon trzynastoletniego wysiłku tłumacza, Krzysztofa Bartnickiego, który w jednym z radiowych wywiadów stwierdził, że warto tej książce, jak kobiecie, poświęcić całe życie. Oczywiście można zadać tradycyjne pytanie, powtarzane od premiery dzieła, czyli od 4 maja 1939 roku. Po co komu 628 stron zwariowanego tekstu, którego pisanie zabrało samemu Joyce’owi 17 lat? Nie dowiesz się, jeśli nie przeczytasz książki. Na razie dokładnie ją przejrzałam i wpadłam w radosny nastrój, bo większość fraz skrzy się po prostu dowcipem i niebywałą inwencją językową.
Mówią o Finnegans Wake „poemat prozą”, „rebus”. Nie ma wątpliwości, że właśnie tak jest. Martin Heidegger napisał w eseju o Hölderlinie: „.Pramową jest jednak poezja, jako stanowienie bycia.” Jakie zatem „bycie” wykreował Joyce?
Jedyny kłopot, jaki mam, polega na tym, że nie umiem podjąć decyzji, w jakim tempie czytać. Strona dziennie? Wtedy skończę czytanie za niespełna dwa lata. Może więcej? Gdybym – jak Kuncewiczowie – znała osiem jeżyków obcych, byłoby mi łatwiej łamać poetyckie kody. Ale i oni mogliby mieć kłopoty, skoro Joyce, jak twierdzą znawcy, wprowadził do Finnegans Wake słowa pochodzące ze stu języków świata. Nic to! Analiza i interpretacja dzieła literackiego zawsze były moją pasją, podobnie jak rozwiązywanie równań. Sama przyjemność.
Ze strony 152 Finneganów trenu:
„Ej, Brunonie Nowlan, wyciągnij jęzor z kałamarza! Jako że nikt z was nie zna jawańskiego przypowieść starego bajarza podam we własnym przystępnym przekładzie. Allaboyu Młodszy, wyjmij głowę z tornistra. Audi, Joe. Peters! Exaudi factotum!”